Urząd celny na granicy tajsko - kambodżańskiej. Wystarczy wręczyć oliwkowemu Panu jedno zdjęcie oraz 1000 batów i czary mary, abrakadabra, kolejna strona w paszporcie znika pod naklejką dającą człowiekowi moc przenikania granic. Tą przenikamy pieszo, radośnie tonąc w żarze lipcowego słońca pod otyłymi cielskami plecaków.
Już po drugiej stronie spędzamy ładnych parę godzin, w tłumie zziajanych podróżników wszelkiej maści i narodowości, czekając na autobus mający nas zawieźć do legendarnego Angkor Wat. Godzin naprawdę ładnych, a może raczej pięknych. Po prostu opierając się o plecak obserwuję ludzi przecinających umowną przestrzeń, która tak dobitnie rozdziela "tu" i "tam". Wciągające zajęcie. Wszystko mnie tu fascynuje: twarze, śpiewnie brzęczący język, stroje i nakrycia głowy. Khmerowie o pięknym brązowo - oliwkowym kolorze skóry przemieszczają się w obu kierunkach, pojedynczo, parami, całymi rodzinami. Ciągną wozowate konstrukcje napakowane towarami i członkami rodziny. Oni przyglądają się nam. My przyglądamy się im. Kto jest bardziej egzotyczny dla kogo?
Zasapany oliwkowy chłopiec prowadzi z wysiłkiem wóz dwa razy większy od niego.
Niektórzy przemieszczają się hybrydycznymi rikszami, w których siłę motoryczną nie stanowią pedały, lecz dwie sterowane ręcznie korby, które tak jak w klasycznym rowerze, wprawiają w ruch łańcuch obracający koła.
Co jakiś czas śmigają dookoła nas skutery wiozące całe rodziny - wielogłowa gąsienica na dwóch kołach. Z przodu mama, za nią dwoje dzieci, na końcu ciocia, odwłok gąsienicy.
Po paru godzinach podjeżdża nasz autobus. Chmara ludzi podnosi się z ławek, zakłada na ramiona plecaki, rzucone wcześniej na ziemie. My - owinięci w naszą coraz bardziej opaloną „białość”, niosącą pierwiastek obcości, ale oswojonej, bo już tu dobrze znanej. Kambodża przyciąga nas wszak jak magnes, tysiącami, każdego roku. Nas. Nasza rasa charakteryzuje się garbami plecaków, dyndającymi karimatami, bandankami zawiązanymi na szyi, mapami wystającymi z kieszeni.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz