wtorek, 6 sierpnia 2013

Przekraczanie granic. Azja.


Jeszcze trzy lata temu wszystkie moje podróże zamykały się w granicach Europy, a świat poza nią wydawał się odległy i tak trudno osiągalny. Był to świat odstawiony „na później”. Czekał sobie grzecznie i cierpliwie na mnie. A ja planowałam najeść się Europy do syta, zanim wyruszę poza jej granice. Mapa Europy nad moim łóżkiem najeżyła się czerwonymi szpileczkami "tu byłam". Wydeptałam setki  własnych szlaków, zajeździłam autostopem europejskie drogi prowadzące we wszystkie możliwe kierunki. Deptałam, smakowałam,wchłaniałam, napełniałam się tym światem. Jednak, jak się szybko przekonałam, Europą nigdy nie można się najeść, zawsze pozostawia po sobie uczucie niesytości. Podobnie jak Polska, która nie przestaje mnie zachwycać, zadziwiać i odkrywać przede mną nowych pokładów znanego - nieznanego piękna. 
Teraz, kiedy przekroczyłam już granicę, świat zaskoczył mnie swoim ogromem… który jest na wyciągnięcie ręki. Było to doświadczenie podwójnego przekroczenia: w sensie geograficznym i mentalnym. Coś się zmieniło. Coś się we mnie otworzyło. Granice tak naprawdę nie istnieją! Są bytem umownym, który zawsze, przy odpowiedniej determinacji można zwyciężyć. Każdą odległość, nawet tą najdalszą da się przeskoczyć, przelecieć, przejść i pokonać. A droga jest bytem niebezpiecznym. Nigdy nie wiadomo, dokąd nas powiedzie, a każdy kolejny krok coraz silniej przytwierdza do niej stopy. Z każdym krokiem przekraczamy kolejne granice. A to zawsze niesie ze sobą ryzyko. To, co zastaniemy po drugiej stronie może okazać się ujmująco drapieżne. Wrócimy odmienieni, myśląc i postrzegając w inny sposób, coś się w środku nas przeistoczy. Pozostanie tęsknota i głód. I nieskończone powroty do tego niezgłębionego za. Pierwsza podróż do Azji otworzyła przede mną bramy do świata. I już po mnie. Przepadłam z kretesem. Droga, jeszcze bardziej dobitnie i prawdziwie, stała się sensem mojego życia. Celem. Sposobem na życie. Pragnieniem i spełnieniem.

Pejzaże. Święto monsunu.

Wyruszamy na rowerach do świątyń i wiosek położonych poza turystycznymi szlakami. 
Przez cały dzień nie spotykamy żadnego przyjezdnego. 
Tylko my zakłócamy naturalność biegu rzeczy.

***
Skręcamy z głównej trasy w piaszczysta wiejską drogę prowadzącą przez dżunglę. Kolor piasku z miodowego przechodzi w czerwień ochry. Droga wiedzie nas radośnie, wije swe ceglaste cielsko poprzez gęstą, soczystą zieleń. Te dwa kolory kontrastują ze sobą przyjemnie, nasycają barwami oczy. Zanurzamy i wynurzamy się z dżungli pełnej dziwnych zapachów i dźwięków. Skręcamy w przeróżne czerwone odnogi, droga niesie nas, wiedzie wciąż dalej i dalej, a my poddajemy się bezwolnie jej biegowi. 




Mijamy pojedyncze domy, osiedla, wsie. W końcu zza gęstych czupryn palm wychyla się szyszkowata wieża kolejnej zabytkowej świątyni. Prowadząca do niej droga ozdobiona jest furgoczącymi na lekkim wietrze kolorowymi chorągiewkami. Niedaleko antycznej budowli znajduje się współczesna świątynia i inne budynki kompleksu klasztornego. Widać, że jest to prężnie działający ośrodek, dookoła którego toczy się życie okolicznych mieszkańców. 






Wszędzie kręcą się podniecone dzieci, są ich dziesiątki! Wszystkie zwracają na nas uwagę, zaczepiają, pokazują sobie placami. Małe dziewczynki, tak jak wszystkie dziewczynki świata zbierają się w gromadki i rozmawiają przyciszonymi głosami o sobie tylko znanych sekretach. Młodzież, jak to młodzież, rozmawia głośno, parska głośnym śmiechem, przybierając przy tym nonszalanckie pozy. 








Wokoło uwijają się zaaferowani, ogoleni na łyso i obleczeni w pomarańcz chłopcy - mnisi. 




Wszystko pięknie przystrojone, pełno odświętnie ubranych ludzi. Świat wibruje kolorami i podnieceniem. W powietrzu unosi się atmosfera oczekiwania. Młoda, przesympatyczna Kambodżanka pełniąca dyżur przy kulinarnym stoisku, tłumaczy nam, że trafiliśmy na święto monsunu. Stąd to całe zamieszanie.







Co jakiś czas napotykamy kobiety oferujące rarytasy kambodżańskiej kuchni. Kupuję porcję domowych lodów o smaku tak doskonałym, że wkrótce zawracam po jeszcze jedną porcję,  a potem jeszcze jedną.






 Wkrótce rozpoczyna się moment, na który wszyscy czekali, a mianowicie procesja z darami, okrążająca siedem razy zabudowania klasztorne. Na początku jedzie platforma z głośnikami, z których wydobywają się śpiewnie brzęczące modlitwy. Z każdej strony platformy zwisają dzieci, czepiając się rękami i nogami czego popadnie. 












Wierni kroczą w procesji odziani w białe stroje. Dorośli poważni, dzieci rozbawione. Większość trzyma w rękach ozdobne pakunki z darami, owinięte w żółtą folię. Dla Bogów? Dla mnichów? Dla biednych? A może to po prostu analogia naszej katolickiej "święconki" wielkanocnej? Próbuję przebić wzrokiem żółtą folię. Dostrzegam owoce, jedzenie, zapałki, środki czystości. 



Pierwsze okrążenia obserwujemy z daleka. Po jakimś czasie dostrzegają nas zapoznane wcześniej dzieci i wciągają za ręce w sam środek procesji. Kroczymy zatem wraz z wszystkimi, jedyni europejczycy w śpiewnym korowodzie, muzyka z głośników brzęczy i zawodzi, rytm bębnów opanowuje moje zmysły, poddaje się tej muzyce, pozwalam się jej prowadzić. 
***
Procesja kończy się u drzwi  świątyni. Wchodzimy razem z uczestnikami na ganek, siadamy na podłodze i spędzamy trochę czasu słuchając śpiewnego zawodzenia mnichów i ich niezrozumiałych nam dowcipów na nasz temat, na które oliwkowi ludzie reagują gromkim śmiechem. Chyba nie pasujemy tutaj, z naszą dobitną innością. Nie rozumiemy, co się dzieje dookoła. Obserwujemy, nie uczestniczymy. Czas jechać dalej i nie naruszać naturalności tego momentu.







Kambodżańczycy

Otwarci, naturalni, hałaśliwi, radośni, pomocni i przyjaźni. Uśmiechamy się do siebie, za pomocą najprostszych gestów okazujemy wzajemne zainteresowanie. Wymieniamy się naszą egzotyką. To właśnie jest kolejny magnes, który ciągnie mnie wciąż głębiej i głębiej w świat. Ludzie. Te proste, przygodne, przyjazne gesty, uśmiechy, pozdrowienia, wspólny śmiech z zaistniałej sytuacji, który nie wymaga znajomości języka. Czysta bezinteresowna ciekawość i sympatia.
Zbieram uśmiechy ludzi z całego świata, nanizuję jak korale na nici wspomnień. Z całej siły wierzę w ludzkość.









***

Dzieci to niezaprzeczalnie skarb kambodżańskiej ziemi. Barwne, głośne, przyjazne, otwarte, wszędobylskie, tryskające radością, witalnością i szczęściem. W brudnych "piżamkach" i boso. Kiedy piaszczysta droga prowadzi nas przez wsie i osady, to właśnie one wybiegają nam na spotkanie z kolorowych drewnianych domów, machają energicznie łapkami i wykrzykują gromkie "hello!". Odkrzykujemy chóralnie i radośnie. Chociaż po całym dniu i wielu kilometrach wszechobecnych "hellołów" zaczynamy chrypnąć. 



















***
Mrozi mnie, kiedy uświadamiam sobie, co działo się z nimi zaledwie 30 lat temu. Ludzie o tych samych uśmiechach, tej samej śpiewnej mowie, zarzynani masowo w imię szalonej idei. Niepotrzebne, niepożądane istnienia. Mężczyźni, kobiety i dzieci. Ludzie przeszkadzający idealistycznej wizji Czerwonych Kmerów. Tysiące rodaków. Odpycham od siebie wizję oliwkowych ciał - większych i mniejszych, posiekanych toporami, ułożonych setkami w stygnące stosy. Może dlatego ziemia ma tu kolor krwi?

***
Tam, gdzie przyjeżdżają turyści, naturalnym biegiem rzeczy pojawiają się także członkowie nieformalnej, międzynarodowej organizacji Żyjących z/dla Turysty. W Kambodży większość z nich to dzieci, w przeróżnym wieku. Sprzedają pocztówki, ręcznie plecione słomiane bransoletki, szale, wodę i setki innych drobiazgów. Jeśli wyrazisz gestem najmniejsze choć zainteresowanie, długi czas zajmie ci tłumaczenie, że tak naprawdę nie potrzebujesz rzeczy, na której spoczął przelotnie i w złą porę twój wzrok. 




Niektóre z dzieci, rozbestwione i nienasycone, patrząc na przyjezdnych tylko pod pryzmatem zarobku, agresywnie i nachalnie próbując wyciągnąć kolejnego dolara. W takich wypadkach często zdarzają się nieprzyjemne próby wpłynięcia na poczucie winy białego turysty. Ja jestem małym, biedny kambodżańskim chłopcem, ty - białym człowiekiem, pochodzącym z  bogatego kraju. Jesteś biały, więc jesteś winny. Masz dolary, więc płać. Opłać moją krzywdę, moją biedę. 
Inne dzieci są naturalne, roześmiane. Można z nimi pożartować, pośmiać się dowiedzieć przeróżnych ciekawostek. Kiedy podjeżdżamy pod świątynie, rój pięknie oliwkowych dzieci w "piżamkach" zrywa się do biegu i rozpoczyna się wyścig: kto pierwszy dotrze do turysty, żeby zaoferować mu wodę, czy kolejną partie słomianych bransoletek. Charakterystyczny zaśpiew "Leejdiii" dobiega z każdej strony, brązowe łapki wyciągają w górę swój asortyment. 
Większość dzieci, w odróżnieniu od dorosłych, operuje poprawnym angielskim. Część z nich, nauczyła się go od turystów, część od nauczycieli, przyjeżdżających do Azji w ramach wolontariatu.
Nieopodal jednej ze świątyń dwunastoletnia dziewczynka próbuje sprzedać mi ręcznie robione bransoletki (a ja mam już ze cztery komplety). Po krótkiej wymianie zdań okazuje się, że mówi ona w pięciu językach, a rozumie pozostałych pięć. Wszystkiego nauczyła się słuchając turystów. Jej znajomości języków, może posłużyć statystyce, jakie narodowości najliczniej odwiedzają Kambodżę. W odróżnieniu od innych dzieci, praktycznie nie słychać w jej mowie azjatyckiego zaśpiewu. Bosonogi talent lingwistyczny, żyjący pośród kambodżańskiej dżungli. Dziewczynka towarzyszy mi przez dalszą drogę, rozmawiamy sobie przyjemnie i wesoło. Przy rozstaniu rozmyślam, co się stanie z jej talentem? Czy dostanie szansę na rozwinięcie go i wykorzystanie w przyszłości? Tupot bosych stóp oddala się, a ja stoję ściskając w ręku słomianą bransoletkę, która jeszcze przed chwilą znajdowała się w brązowej łapce Nie pozwoliła sobie za nią zapłacić.