wtorek, 6 sierpnia 2013

Pejzaże. Święto monsunu.

Wyruszamy na rowerach do świątyń i wiosek położonych poza turystycznymi szlakami. 
Przez cały dzień nie spotykamy żadnego przyjezdnego. 
Tylko my zakłócamy naturalność biegu rzeczy.

***
Skręcamy z głównej trasy w piaszczysta wiejską drogę prowadzącą przez dżunglę. Kolor piasku z miodowego przechodzi w czerwień ochry. Droga wiedzie nas radośnie, wije swe ceglaste cielsko poprzez gęstą, soczystą zieleń. Te dwa kolory kontrastują ze sobą przyjemnie, nasycają barwami oczy. Zanurzamy i wynurzamy się z dżungli pełnej dziwnych zapachów i dźwięków. Skręcamy w przeróżne czerwone odnogi, droga niesie nas, wiedzie wciąż dalej i dalej, a my poddajemy się bezwolnie jej biegowi. 




Mijamy pojedyncze domy, osiedla, wsie. W końcu zza gęstych czupryn palm wychyla się szyszkowata wieża kolejnej zabytkowej świątyni. Prowadząca do niej droga ozdobiona jest furgoczącymi na lekkim wietrze kolorowymi chorągiewkami. Niedaleko antycznej budowli znajduje się współczesna świątynia i inne budynki kompleksu klasztornego. Widać, że jest to prężnie działający ośrodek, dookoła którego toczy się życie okolicznych mieszkańców. 






Wszędzie kręcą się podniecone dzieci, są ich dziesiątki! Wszystkie zwracają na nas uwagę, zaczepiają, pokazują sobie placami. Małe dziewczynki, tak jak wszystkie dziewczynki świata zbierają się w gromadki i rozmawiają przyciszonymi głosami o sobie tylko znanych sekretach. Młodzież, jak to młodzież, rozmawia głośno, parska głośnym śmiechem, przybierając przy tym nonszalanckie pozy. 








Wokoło uwijają się zaaferowani, ogoleni na łyso i obleczeni w pomarańcz chłopcy - mnisi. 




Wszystko pięknie przystrojone, pełno odświętnie ubranych ludzi. Świat wibruje kolorami i podnieceniem. W powietrzu unosi się atmosfera oczekiwania. Młoda, przesympatyczna Kambodżanka pełniąca dyżur przy kulinarnym stoisku, tłumaczy nam, że trafiliśmy na święto monsunu. Stąd to całe zamieszanie.







Co jakiś czas napotykamy kobiety oferujące rarytasy kambodżańskiej kuchni. Kupuję porcję domowych lodów o smaku tak doskonałym, że wkrótce zawracam po jeszcze jedną porcję,  a potem jeszcze jedną.






 Wkrótce rozpoczyna się moment, na który wszyscy czekali, a mianowicie procesja z darami, okrążająca siedem razy zabudowania klasztorne. Na początku jedzie platforma z głośnikami, z których wydobywają się śpiewnie brzęczące modlitwy. Z każdej strony platformy zwisają dzieci, czepiając się rękami i nogami czego popadnie. 












Wierni kroczą w procesji odziani w białe stroje. Dorośli poważni, dzieci rozbawione. Większość trzyma w rękach ozdobne pakunki z darami, owinięte w żółtą folię. Dla Bogów? Dla mnichów? Dla biednych? A może to po prostu analogia naszej katolickiej "święconki" wielkanocnej? Próbuję przebić wzrokiem żółtą folię. Dostrzegam owoce, jedzenie, zapałki, środki czystości. 



Pierwsze okrążenia obserwujemy z daleka. Po jakimś czasie dostrzegają nas zapoznane wcześniej dzieci i wciągają za ręce w sam środek procesji. Kroczymy zatem wraz z wszystkimi, jedyni europejczycy w śpiewnym korowodzie, muzyka z głośników brzęczy i zawodzi, rytm bębnów opanowuje moje zmysły, poddaje się tej muzyce, pozwalam się jej prowadzić. 
***
Procesja kończy się u drzwi  świątyni. Wchodzimy razem z uczestnikami na ganek, siadamy na podłodze i spędzamy trochę czasu słuchając śpiewnego zawodzenia mnichów i ich niezrozumiałych nam dowcipów na nasz temat, na które oliwkowi ludzie reagują gromkim śmiechem. Chyba nie pasujemy tutaj, z naszą dobitną innością. Nie rozumiemy, co się dzieje dookoła. Obserwujemy, nie uczestniczymy. Czas jechać dalej i nie naruszać naturalności tego momentu.







1 komentarz:

  1. Z każdego Twojego posta, Marysiu, przebija ciekawość świata, otwartość, sympatia dla ludzi! Kiedy następne podróże i następne relacje? :)

    OdpowiedzUsuń